Wszedłem do lasu cichego. Lasu na krańcu lata, przy końcu wegetacji i krańcu Polski. Jestem jedną z osób, które otrzymały...
Pokolenie moich dziadków i rodziców jest z Poznania. Babcia pochodzi z Kujaw, a historie o jej rodzinnych stronach słuchałem z nienasyconą do dzisiaj ciekawością. Na początku mieszkałem na poznańskim Piątkowie, potem Łazarz. To tutaj zbiegły się w czasie czasy licealne, studia i dojrzewająca fascynacja botaniką. Koniec XX wieku to też czas, gdy los rzucił mnie na tereny Kasztelanii Ostrowskiej. Wtedy jeszcze tak nienazywanej w mojej świadomości, ale już zakreślonej w moim prywatnym obszarze oswojonym – w moim terytorium wyobrażonym. Tym bardziej pytania o tożsamość z otoczeniem stały się nurtujące, gdy przyszło przeprowadzić się z Poznania do małej miejscowości. Przeprowadzić z wyboru i tutaj szukać odpowiedzi na pytanie, skąd przybywam i gdzie aktualnie jestem.
Imielno wtedy było nieco inne niż obecnie. Wierzby ogłowione ciągnęły się wzdłuż zakurzonej polnej drogi przez miejscowość na krzyżówce u stóp kościoła w kierunku Wierzyc. Latem kilometry ścieżek leśnych wiły się przez nieznane, godne odkryć zakątki pośród niezabudowanych wtedy pagórków koło Imielenka. Błotniste ścieżki były wtedy najpiękniejszymi drogami, które znałem i za nic nie pomyślałbym, że warto je zamienić na betonowe trakty znane z poznańskich osiedli. To akurat zostało mi do dzisiaj. Na zakupy każdy jeździł do Pobiedzisk, bo to „miasto, no i w ogóle więcej można dostać w sklepach”. Ot taka oczywistość topograficzna.
To były jeszcze lata, gdy na stacji w Lednogórze witał nas żwirowy peron z białymi malowanymi krawężnikami. Wzdłuż niego kojący cień lip i lilaków, które wrastały w pokiereszowany betonowy płot. Od stacji blisko jest do Kocanowa. Prowadzi do niego jedna z najbardziej bujnych, kwiatowych dróg polnych (do dzisiaj na szczęście tak zostało). Te dwa kilometry drogi po obu jej stronach oferują bogaty spontaniczny zielnik wszelkich gatunków łąk wilgotnych, świeżych, gorących muraw i już mniej pospolitych obecnie „chwastów”.
Później dowiedziałem się, że Kocanowo i Lednogóra to dwie różne historie. Że to nie tak. Bo to inny włodarz, inny powiat, gminy (myślę – kto normalny wyrywa od siebie tak oczywistą krajobrazowo bliskość tych dwóch wsi i jednocześnie zakorzeniony w moim osobistym odczuciu widok kwietnej drogi łączącej Lednogórę z Kocanowem?). No i jeszcze to znamienne „my tu, tam mieszkają oni”.
To był ten moment, gdy intuicja kazała zadziałać. W krajobrazie bez granic, czym zatem mogły być administracyjne podziały, jak nie współczesnym biurokratycznym artefaktem? Znak czasów, które odcięły się od cenzury innych czasów. To był 2013 rok, gdy tamta droga skłoniła mnie do poszukiwań tożsamości miejsca, które lokowało się roboczo jako „obszar z dala od Poznania, przed Gnieznem” (tam gdzie ten rynek w Pobiedziskach, boisko nad jeziorem, leśne góry koło Promna, jezioro Lednica, lipowy peron w Lednogórze i kwietna droga do Kocanowa).
Zabawne jest to, że peron w Lednogórze był świadkiem tamtej rozmowy z Tadeuszem Panowiczem. Padło pytanie o region. O to, gdzie my właściwie jesteśmy?
I jak z tej najbardziej okurzonej książki na najwyższej półce wyciągnął on Kasztelanię Ostrowską. Odpowiedź na pytanie zadane kilka lat wcześniej, które okazało się mniej oczywiste niż wtedy można było pomyśleć. Choć krajobraz – jego układ dawnych puszcz i bagienne doliny – nadal trwa wierny średniowiecznemu rodowodowi, to na tożsamości mieszkańców stawiane są rysy. Mimo upływu lat czuję się tu jak u siebie i przybyszem zarazem. Migrantem, który dobrowolnie wybrał nieidealny region, aby poczuć się w nim jak w domu wracając wieczorami z Lednogóry do Kocanowa ponad niewidzialną granicą wyrysowanych urzędowo powiatów, o której już jak dawniej na szczęście zapominam.
Rozwój to nie tylko ekspansja
Choćbyśmy teraz leżeli brzuchem ku chmurom i patrzyli na ich leniwe kłębowiska, to i tak w tym błogim letargu bierzemy...